Kurs w Cambridge

Dziś mija trzeci dzień mojego kursu „Creativity in the Classroom”. Jestem w grupie z siedemnastoma innymi nauczycielkami – głównie szkół  średnich, ale nie tylko. Przyjechały do Cambridge z całego świata. Oprócz mnie w grupie jest jeszcze 5 Polek, kilka Słowaczek, dwie Dunki, Niemka, Francuzka, Czeszka… ale też Meksykanka, Japonka i Chinka. W trakcie przerw na kawę i posiłki spotykamy się jednak także z  uczestnikami innych kursów. Dzielimy się doświadczeniami tak z nauki tutaj, jak i z codzienności pracy nauczycieli w różnych zakątkach świata. Dziś przy lunchu Luca z włoskojęzycznej części Szwajcarii opowiadał nam o swoim kursie „Pronounciacion and Storytelling”. Tak się wciągnęliśmy w tę rozmowę, że przy okazji zrobił nam minilekcję. Okazało się, że Mona z Danii w ogóle nie miała fonetyki na studiach. Pierwszy raz w życiu widziała zapis fonetyczny! Takie rozmowy są niezwykle rozwijające. Pokazują bardzo często podobne problemy niezależne od kraju. Ale czasem wskazują na mocne strony naszego systemu edukacji, jak w tym przykładzie. Natychmiast odechciewa mi się
narzekać na duże klasy, kiedy słyszę, że Yuko ma u siebie w Osace klasy… 50-osobowe. Dodajmy: na lekcjach języka!

Dzisiaj, po tygodniu zajęć, napiszę kilka słów o samym kursie „Creativity in the Classroom”. Prowadzi go Chaz Pugliese, Amerykanin, mieszkający obecnie w Paryżu – autor książek (kupiłam jedną – nie mogłam się powstrzymać), trener nauczycieli, ale także wciąż aktywny nauczyciel młodzieży. Na samym początku kursu Chaz powiedział, że będziemy zajmować się przede wszystkim tym, na co mamy bezpośredni wpływ, a więc WŁASNĄ kreatywnością jako nauczycieli. To ona prowadzi do kreatywności uczniów oraz do wzrostu ich motywacji. Kreatywność przeciwstawił nudzie (po obu stronach), dodał jednak, że nie chodzi o wymyślanie jakichś wyszukanych ćwiczeń – wartością powinna być prostota. Kreatywność nie jest jakimś dodatkiem do lekcji, jest podstawą. Nie jest żadnym „ozdobnikiem”, który ma dawać uczniom wyłącznie trochę zabawy. Przy każdym ćwiczeniu musimy wiedzieć, dlaczego to robimy, co konkretnie chcemy osiągnąć. Chaz nieustannie zwraca uwagę na to, że aby czegokolwiek nauczyć, musimy najpierw stworzyć ku temu atmosferę, a więc także zainwestować czas i energię w budowanie grupy. Jego filozofię nauczania określa akronim GPS. G jak „group process” (proces grupowy), P jak „priming” (przygotowanie grupy do przyswajania materiału, „przestawienie” na to, co dzieje się tu i teraz, zwiększenie koncentracji), S jak „surprise/stimulation” (niespodzianka, stymulacja). Chaz podkreśla, że nie proponuje nam żadnej nowej metodologii, a jedynie strategie oparte na aktualnej wiedzy psychologicznej. Ta sama wiedza nie pozostawia wątpliwości, że rutyna prowadzi do wypalenia. Dlatego nieustannie powtarza, że kreatywność jest jedyną drogą, aby go uniknąć. Bo skoro wzrasta motywacja uczniów, wzrasta też motywacja nauczyciela.

Tutaj, w Cambridge, program zajęć jest mocno napięty. Poza zajęciami w ramach własnego kursu mamy dwa razy w tygodniu warsztaty metodyczne, raz w tygodniu wykład na temat szeroko pojętej kultury („cultural talk”) i raz „plenary talk”. Jest to okazja do spotkania z pozostałymi wykładowcami z Bella, jak również z nauczycielami z innych kursów. Dobrze jest posłuchać nowego sposobu mówienia, nowych akcentów, ale pod względem merytorycznym jestem z tych zajęć średnio zadowolona. Zwłaszcza warsztaty są albo bardzo ogólne albo „wyrywkowe” – prezentujące niezwykle mały fragmencik zagadnienia. Właściwie trudno się temu dziwić, ale pozostaje niedosyt.

W natłoku zajęć kursowych właściwie giną aktywności kulturalne: wycieczki po Cambridge, Londynie czy Ely. Tak zwana „wycieczka do Londynu” obejmuje tak naprawdę tylko transport w obie strony. Gdyby ktoś był ciekaw, jak zwiedzić Londyn w ciągu sześciu godzin, w dodatku podczas parady równości, służę informacjami. Ale generalnie nie polecam takiego szaleńczego „zwiedzania”. Katedrę w Ely mogłam za to podziwiać niemal bez ograniczeń czasowych i było to cudowne doświadczenie. Zastanawiam się, czy w piątek nie zrezygnować z wypadu do ogrodu botanicznego w Cambridge i nie pojechać do Peterborough, żeby obejrzeć tamtejszą katedrę.

Tymczasem nadszedł jakiś kryzys językowy. Wczoraj zagadałam do Meksykanki po hiszpańsku, bo chciałam choć na chwilę przestawić się na jakiś inny język. A dzisiaj w windzie Słowaczka zaczęła ze mną rozmowę… po słowacku. Wcale nie przez pomyłkę. Pozdrawiam zatem z wieży Babel. (Emilia Kędziorek)